z rana do biedrony, a potem na pociag do Lublińca. Z Lublińca z ekipą do wiaty, gdzie czekała reszta towarzystwa. Bombowy nocleg w wiacie, w sumie ciepło mi było nawet. Kilometry terenowe ciężko okreslić z racji sniegu....częśc była po polu i lesie, ale nie bardzo kojarzę ile.
pkp do Kalisza, stamtąd kontrolowany przejazd szlakiem bursztynowym aż do Konina - jeszcze skok na Licheń Stary (gdzie poczucie estetyki każdego obdarzonego jakim takim gustem człowieka powinno uciec z wrzaskiem i nie wracać przez co najmniej tydzień), powrót do Konina, i stamtąd pekape do Poznania.
Zapewne przewidywałam więcej, ale tak to jest, jak człowiek zachleje przy ognisku, a potem , kiedy próbuje wstać, zawrót głowy zmusza go do ponownego poziomu...No, przynajmniej na świeżym powietrzu poleżałam. A wieczorem czułam sie nieco lepiej - udało mi się podjechać nad jezioro i popływac...
Powrót z Paszczy do Poznania (przez np. Czarnków, Lubasz). Ostatnie 40 km jechałam niestety bardzo osłabiona, na ćwierć gwizdka przez jakieś głupie zatrucie.
Kilometraż tu muszę poprawić, bo nie jestem pewna, ale raczej nie zawyżony. Najpierw wspólny przejazd około 50 rowerzystów (!) - około 27 km, potem chyba ponad 30 km terenu w zawężonym gronie (właściwie należałoby odliczyć kilka km z buta - bagno wsysało...:)