Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2007

Dystans całkowity:1357.47 km (w terenie 217.00 km; 15.99%)
Czas w ruchu:68:24
Średnia prędkość:19.85 km/h
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:67.87 km i 3h 25m
Więcej statystyk

Petrova - Leordina - Viseu

Sobota, 30 czerwca 2007 · Komentarze(2)
Kategoria wyprawa Rumunia
Petrova - Leordina - Viseu de Jos - Viseu de Sus - Moisei - Borsa - Pasul Prislop (przełęcz Prislop - 1416) - Carlibaba - Botos - Ciocanesti

No i jesli wczoraj cos mi dało w kosc, to tego dnia o tym zupełnie zapomniałam wjezdzajac na tą przełęcz (to dopiero mi dało do wiwatu)
A jesli wczoraj wydawalo mi się, że juz wiem co to znaczy zjezdżać po serpentynach, to tez dziś to zostało powaznie zweryfikowane:)

A teraz szczegołowiej:
W Petrovej podjechalismy na sniadanie przed sklep - tu była dopiero miejscówka do obserwacji przeciętnego poranka w małej miejscowości:)
Rozsiedlismy sie pod czyms w rodzaju baru, po drugiej stronie był tak zwany alimentari czyli spożywczak (no i znowu kawa do sniadania - luksusy)
i można było sie pogapić:
a to na popa w czerni któremu matka z wózkiem prezentowała swoja pocieche (pociecha sie poryczała, mimo ze pop był bardzo sympatyczny)
na pana z kosą, który przemaszerowal obok nas ze 3 razy, a jeszcze po drodze spotkał znajomego i razem chyba sprawdzali jakość tejże kosy
na babiny w chustkach
na fajne dziewczyny i na fajnych chłopaków
na Cyganki w kolorowych kieckach i Cyganów w kapeluszach
na konie i wozy
z pania z baru mozna było porozmawiać (ograniczony do paru wyrazów rumuński starczył zeby sie dowiedziec, ze pani była w Polsce kiedyś;)

Co pamietam jeszcze...w Moisei gdzie zjedlismy lody, wisiała czarna flaga na sklepiku
W Viseu de Sus wjechaliśmy prosciutko w festyn - mnóstwo ludzi, balonów, dzieciaków, straganów
W Borszy ominęło nas oglądanie zabytkowej drewnianej cerkwi, bo żesmy na nia po prostu nie trafili, za to przejazd przez Borszę był dłuuuuugi, po chropowatych płytach, i jakby cały czas lekko pod górkę.
Potem zaczeliśmy wjeżdżac na przełecz Prislop (1416) serpentyną
Ja się wlokłam na koncu z szybkoscia mniej wiecej 9 km/h, w porywach do 12 (ale rzadkie to były porywy), dzieki temu zobaczyłam lisa;)
Widoki były coraz to ładniejsze i coraz to rozleglejsze, a na samej przełeczy budowano cerkiew.
Zjazd był rzecz jasna bardziej zapierajacy dech niz poprzednie - dziwnie było patrzec sie na drzewa, pedałowac wcale nie trzeba było żeby osiagac niezłe predkosci, ale trzeba było za to uwazac na samochody i dziury w asfalcie.
Przez ładną wioskę o nazwie Carlibaba (ciurlibaba;) ino zesmy smignęli, ale zdażyła mi sie spodobac cerkiew wymalowana w jakies diabły;) pewnie to był Sąd Ostateczny;)
W Ciocianesti (ciocia-nie-śpi) znaleźlismy nocleg, z smaczną i bardzo obfitą międzynarodowa kolacją (oprócz nas był tam Niemiec podróżujący na motorze - faaaaajny był, sympatyczna rodzina - ona - Francuzka, kolekcjonująca Art Deco, on - Anglik jajcarz kolekcjonujacy broń, i cicha córeczka - grzeczny podlotek)
Własciciel nieźle sobie radził z angielskim, a jeszcze lepiej z francuskim, i starał sie bardzo o przyjacielska atmosferę podczas kolacji
Miło bedę tę kolacje wspominać:)

przed wjazdem na Prislop:

rower dawał radę przez cała wyprawę, praktycznie bezawaryjnie poszlo...:

po drodze napotkałam sympatycznego źrebaczka:

coraz wyżej i wyżej:

a to chyba jedyna fotka, jaką mam z samej przełęczy:

a ta kolorowa dziwna budka to przystanek:

kilkanaście kroków od miejsca gdzie spaliśmy, był taki nowy monastyrek, nieduży
to nie jest moje zdjęcie, tylko Jarka, ale zrobił moim aparatem, to sobie pozwolilam zamieścić:

podobno w środku nie jest jeszcze wymalowany, a to z powodu, że malarze świetych sa bardzo drodzy....i miejscowości jeszcze na to nie stać.

Calinesti - Bixad - Negresti

Piątek, 29 czerwca 2007 · Komentarze(5)
Kategoria wyprawa Rumunia
Calinesti - Bixad - Negresti - Moiseni - Certeze - Huta Certeze - Piatra - Tieceu Mic - Remeti - Sapanta - Campalung la Tisa - Sighetu Marmatei - Bocicoiu Mare - Rona de Jos - Rona de Sus - Petrova

Pierwsze dajace w kosc podjazdy i szybkie długachne zjazdy...nic to w porownaniu z tym co miało nastapic poźniej, ale o tym jeszcze wtedy nie wiedziałam:)

A teraz bardziej szczegółowo:
Śniadanie zjedlismy pod sklepem, bo okazało się, że na wioskach przed sklepami sa ławki i stoliki, i jeszcze można kawę kupić (cudownie!)
No i rzecz jasna pogapić sie na tubylców, ktorzy przy okazji robienia swoich porannych zakupów tez sobie przysiadywali, gadali i pili kawę.
Starsze kobiety - w ciemnych albo czarnych chustkach na glowach, młodsze w kolorowych.
Domy w barwach fikuśnych - ciemno różowe, żółte, albo też cos co mozna by nazwać ciemnym lososiem (bo jesli nie pomaranczem ani jasna czerwienią?;))
A potem podjazd który jeszcze wtedy wydawal mi się długi i męczący, i zjazd który wydawał mi się na łeb na szyję;)
Potem przejechalismy przez kilka ukraińskich wiosek. Ludzie bardzo zyczliwie reagowali, wołali dzień dobry, dzieciaki machały jak zwariowane.
Dla mnie atrakcją główną tego dnia była Sapanta i jej Wesoły Cmentarz. Troche trudno bedzie mi to opisać, bo jakos nie bardzo mi sie chce przepisywać cokolwiek z mądrej książki tudzież mądrej strony, dość wiec moze powiedzieć,
ze cmentarz byl naprawde bardzo wesoły i nie zawiodl mnie ani trochę. Jest bardzo kolorowy i niepodobny do żadnego cmentarza który widzialam wcześniej. Krzyże sa drewniane, rzeźbione i malowane na żywe kolory z przewagą niebieskiego,
w ludowe wzorki i kwiatki, a centralna częśc takiego krzyża zajmuje scenka z życia zmarłego (zazwyczaj jego zawód, czy tez cos, co stanowiło treśc życia - byc może).
Ze starszych krzyży zlazi płatami farba, a drewno jest popękane, co też nadaje im charakteru i sznytu;)
Atmosfera na tym cmentarzu byla dosc "turystyczna", zwiedzajacych było sporo, ale i tak bardzo mi sie podobało i uroku nie odbierało...przynajmniej wg mnie
Z wielkim żalem opuszczałam Wesoly Cmentarz, bo mogłabym chyba siedziec tam calutki dzień:)
Potem była Rona de Jos i Rona de Sus - gdzieniegdzie pojawiały sie pieknie rzeźbione, duze drewniane bramy (niestety nie mam chyba ani jednej fotki z taka bramą)
A później Sygiet - gdzie chwile odpoczywaliśmy w parczku z czerwonymi ławkami. W spozywczym pani uczyła mnie wymawiać "jabłko" po rumuńsku (niezbędne do zycia jak papierosy...)
Podczas wyjazdu z miasta kolega miał kraksę, ale jakos przeżył.
A potem zaczał się podjazd, a ja jakos opadłam z sił, wiec wolno mi to szło (ale nie na tyle katastrofalnie, żeby w ogóle przestac pedalować) Poza tym był to podjazd w naprawdę pieknym lesie (zaczał sie tu rezerwat), no i słońce juz tak nie dawało...I w koncu zjazd po serpentynie, która oczywiscie wydawała mi sie wtedy długa i w ogóle jakas taka stroma i niebezpieczna.
Zjechaliśmy do miejscowosci Petrova, która z poczatku wyglądała na ubogą wioskę, ale potem nagle ni z tego ni z owego pojawił sie restauracjo-bar o zachęcającej nazwie Gogo, i mozna tam tez było przenocować, co też uczyniliśmy.
Zjedlismy jeszcze przedtem mamałygę, na która czekaliśmy niebotycznie długo, ale potem się juz do tego przyzwyczailiśmy (to znaczy ja nie bardzo, ale za kazdym następnym razem byłam świadoma ze trzeba będzie dłuuuuuugo czekać)
Była to regionalna potrawa - kasza kukurydziana - warstwa kaszki - warstwa sera, taki przekładaniec, wszystko zapieczone w miseczce. Bardzo dobre do połowy;) potem juz mi sie znudził smak i tylko dziabałam łyzeczką, no ale co by nie powiedzieć, sycące i wielce tłuste to na pewno było!
dodam fotki jak sie tego naucze bo na razie chyba jeszcze nie umiem:P

zatem spróbujmy:
gdzies tam na pierwszym podjezdzie:

Wesoły Cmentarz:

widok ogólny:


i troche różnych, które z jakis powodów mi wpadly w oko:


jest i strażak...

i takie jakies...dwuznaczne...:

jeszcze jeden aniołek:

a tu kto leży: pani zamiłowana wędrowniczka, a moze poszla kiedys i nie wróciła?

Satu Mare - Livada - Calinesti

Kategoria wyprawa Rumunia
Satu Mare - Livada - Calinesti

Pierwszy dzień w Rumunii. Miejscowości wpisywać bedę nie fonetycznie, bo i tak nie zawsze jestem tego na 100% pewna, tylko tak jak sie pisze -ale bez tych wszystkich ogonków, daszków, i wichajsterków...
mam nadzieję, ze nie zabraknie mi czasu i ochoty uzupełnić calej tej wyprawy o bardziej rzetelny opis, a może i o troche zdjęć:) na razie wpisze sobie glównie trasy...

No dobrze, to może teraz trochę szczegołowiej.
Jak wysiedliśmy w Satu Mare, to koń się pasł na trawniku (jak dla mnie-to rokowalo dobrze;)
Spakowaliśmy rowery i ruszylismy w poszukiwaniu jakiejś restauracji, baru, czy czegos takiego (kawy!!!!!)....Okrążeń trochę było, bo wiadomo, że zawsze dalej może byc coś lepszego;) A upał byl calkiem niezły...tego dnia w nosie mialam trochę atrakcje Satu Mare, marzylam tylko o kawie i o jedzeniu...Koniec konców, wylądowaliśmy w pizzerii, potem próbowaliśmy się jakoś wydostać z miasta, co nie bylo wcale łatwe..Drogę wskazal chłopak na czerwonym rowerze;)
Samochody owszem, trąbiły, ale to było raczej przyjazne trąbienie, takie powitalne:) Z niektorych aut - muzyka na ful - jakaś straszliwa odmiana krajowego folko disko czy cos w ten deseń. Oczywiście bardzo mi sie to podobało:D
Potem było trochę komplikacji z szukaniem noclegu, ale udało się! Pamietam, ze podjechalismy jakos mocno pod górę, żeby o ten nocleg popytać, probowały nam pomóc trzy czy cztery babiny w chustkach - w końcu zawrociliśmy do czegos w rodzaju zajazdu. Tam jeszcze chwila stresu przy negocjacjach cenowych - okazało się, że zrozumieliśmy opacznie ceny podawane przez włascicielkę (o wiele za wysokie), na szczęście jej córka (chyba) pokazała nam ile to ma być jak mogła najprościej, przyniosła banknot...Wtedy okazało się, że cena była duzo niższa, niz żeśmy mysleli:)
Ponieważ tam byla tez knajpa, mozna się bylo i napić, i zjeść, więc poszly i kielbasy i piwo, zjechaly się też samochody miejscowych fajnych chłopaków (z muzyką oczywiście)
Jednak znalazłam zapalniczkę kupioną tam - a myslałam, że bezpowrotnie ją straciłam. Zapewne ja zgubię lada dzień;)
Bowiem niestety nie dość, że jestem palaczem, to jeszcze gubię zapalniczki nałogowo...
Niech ktos mi wytlumaczy, jak u diabła dodaje się te fotki;)

Więcej prowadzenia niz jechania,

Środa, 27 czerwca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria wyprawa Rumunia
Więcej prowadzenia niz jechania, a jesli juz jechanie, to bardzo powolne - za to w dwóch miastach - w Poznaniu i w Krakowie - zaczyna sie przygoda:) i to nie byle jaka:)

po mieście, ostatnie

Wtorek, 26 czerwca 2007 · Komentarze(2)
Kategoria w ekipie
po mieście, ostatnie zakupy przed wyjazdem. Wywaliłam sie na bruku, ale zupełnie niegroznie:)
Rower brudny, ja niespakowana, niewyspana, ani mi sie kiwnąc palcem nie chce, a tu jutro trzeba jechać...:D
...Hurrra:)

Bardzo fajna wycieczka:) mimo że

Sobota, 23 czerwca 2007 · Komentarze(1)
Kategoria w ekipie
Bardzo fajna wycieczka:) mimo że cześciowo w deszczu...
rower upaprany, a ja też:)
opis dodam za chwileczkę, tylko się przyjrzę mapie...bo kombinacji troche było:)
Trasa:
Poznań - szlakiem z Malty na Gruszczyn - Kobylnica - Wierzonka - Kowalskie - Jerzykowo - Wrończyn - Krześlice - Węglewo - Lednogóra - Żydówko - Rzegnowo - Braciszewo - Piekary - Gniezno (katedra i rynek) - Piekary - Braciszewo - Owieczki - Komorowo - Sławno - Głębokie - Berkowo - Sroczyn - Łagiewniki - Krześlice - Bednary - Tuczno - Karłowice - Kliny - Kicin - Koziegłowy - Poznań

Z początku było słonecznie i troche duszno - jakieś chmurzyska co prawda sie zbierały, ale nic to. Na polnych ścieżkach w rejonach Krześlic i Węglewa - motyle bielinki urządzały sobie party całymi białymi chmurkami :) Z zadziwiajacych rzeczy - pole ostów (regularne pole, nie to, że osty tak ot sobie po prostu wyrosły - równiutko) - co prawda nie były to klasyczne popłochy, tylko jakies inne takie, z liśćmi w jasny marmurek - pojęcia nie mam, co to było...Za Węglewem małe rozczarowanie - koło znajomego klatkokurnika nie spotkalam znajomego bażanta...ktory mnie ostatnio o zawał prawie przyprawił hałaśliwie i znienacka zrywajac sie do lotu...
Za to nie zawiódł mały czarny kundel - ruszył w pogoń, tak jak ostatnio - ale tym razem za późno sie zorientowal;)
W Gnieźnie w katedrze najbardziej podobały mi sie piękne kraty w kaplicach;) Gdańskie, jak przeczytalam na tabliczkach - rzeczywiście przecudne kwietne esy-floresy - no i witraże:) Jeszcze swieciło slońce, wiec mozna było naprawdę podziwiać. Wlazłam do katedry porozbierana dosyć, jako że jeszcze bylo gorąco - ale na szczęście uswiadomiłam sobie, że to trochę nie teges - a miałam w zapasie super-koszulkę z logiem supermana;) superwomana w moim przypadku;)
W drodze powrotnej nareszcie wpadłam na to, dlaczego mi chlapie po gębie - nie załozyłam sobie błotnika:/ Olśnienie:)
Przed Komorowem - deszcz - i schronienie na przystanku. Burza sie przetoczyła i mozna było jechac dalej - ilość wody na ryło wzrosła;)
Wpadłam na świetny pomysł skrótu w okolicach Łagiewnik(Łagiewników?) przez pole no i sie skończyło wodowaniem w kałużach - rower się zrobił naprawde mocno upaprany. A deszcz cały czas straszył i straszył, i jakos dziwnie zawsze droga prowadziła wprost na chmurki w granacie;)
Wycieczka mimo deszczu - bardzo udana, wesoła i w miłym towarzystwie:)
aaaaaaa - no i nowy rodzaj asfaltu odkryty - niestety takiej kategorii tu nie ma;) asfalt terenowy mianowicie - czyli tak zniszczony i podziurawiony, że spokojnie może uchodzic za teren - jechalam nim juz po deszczu, więc istnym slalomem omijając doly z kałużami:)

wyjaśniła sie zagadka pola "ostów" - ta roslina to był ostropest plamisty:) roslina lecznicza...
i to nawet nie oset, chociaz wygląda jak oset...

Poznań - Luboń - Puszczykowo

Sobota, 16 czerwca 2007 · Komentarze(4)
Poznań - Luboń - Puszczykowo - Rogalin - Radziewice - Czmoniec - Orkowo - Śrem - Grzymislaw - Pysząca - Wieszczyczyn - Rusocin - Błażejewo - Ostrowieczno - Trąbinek - Dolsk - Kotowo - Pinka - Międzychód - Gawrony - Pełczyn - Nochowo - Śrem again - Szlak Konwaliowy (Góra - Jaszkowo - Krajkowo) - Baranowo - Mosina - Puszczykówko - Puszczykowo - Luboń - Poznań
Bardzo przyjemna wycieczka z koleżanką, poczatek w chmurach i z wiatrem po pysku, koniec juz w słońcu:) Teren polny, lesisty, oraz piaszczysty, asfalt w niektorych rejonach pagórzasty
Miejscowe osobliwości - cały Rusocin w krzakach róż wzdłuz drogi przebiegającej przez wieś - pewnie lokalny konkurs na najładniejszą ulicę;) - ale wrazenie niesamowite. Na końcu wsi - jakżeby inaczej - kapliczka z Św.Rozalią;)
zwierzaki i ptaki napotkane - zając na środku drogi na szczeście w formie żywej, nierozjechanej, dwie jakby przepiórki czy cóś w ten deseń...ale szybko zwiały