Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawa Rumunia

Dystans całkowity:1569.43 km (w terenie 21.00 km; 1.34%)
Czas w ruchu:89:10
Średnia prędkość:17.60 km/h
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:82.60 km i 4h 41m
Więcej statystyk

Gheorgheni - Joseni - Borzont

Czwartek, 5 lipca 2007 · Komentarze(1)
Kategoria wyprawa Rumunia
Gheorgheni - Joseni - Borzont - Pasul Bucin (Przełęcz Bucin) - Praid - Sovata

Upierdliwy wjazd na przełęcz - muszę dopytać jaka to byla wysokość - chociaz po raz pierwszy udało mi się na nia wjechac całkiem szybko jak na swoje możliwości - ale po drodze dosłownie waliły się drzewa (chyba w ostatecznym rozrachunku 4 lub 5 podczas naszego przejazdu), zacinał deszcz - wiał wiatr...całkiem serio!
Samego walenia sie drzew nie widziałam - i to na pewno lepiej dla mnie - ale musiałam omijac te juz zwalone:)
Podczas zjazdu, ciągle w wietrze i w deszczu odmarzło mi chyba wszystko co mogło odmarznąć:)

za gheorgheni, nie pamiętam: czy Joseni czy Borzont: przerwa w deszczu:)



malowano - rzeźbiona brama w Praid:


tory hen gdzies tam prowadzące:



w sovacie:

Hangu - Grozavesti - Buhalnita

Środa, 4 lipca 2007 · Komentarze(2)
Kategoria wyprawa Rumunia
Hangu - Grozavesti - Buhalnita - Ruginesti - Bicaz - Ditrau - Gheorgheni (Gyergyoszentmiklos)

Z czystej przyjemności napisania tak długiej nazwy miejscowosci napisalam nazwę węgierską:) A i tak nie wiem, czy się gdzieś nie kopnęłam...
Główna atrakcją był dzis wąwóz Bicaz:)

aaa - ponieważ zamieszczam tu fotki swojego roweru, to pragne zapewnić, że nie, nie zapomniałam sobie usunac czegos tak obciachowego jak odblaski...;)
wrecz przeciwnie, nie mam zamiaru ich usuwać:) ale chetnie wymienię je na odblaski -wiewiórki, o ile ktos takowe posiada;P

W miejscowości Bicaz zjedlismy pycha ciacha:) Przy okazji spotkalismy Cygana Gianniego - bardzo zainteresowany, skąd jestesmy, dokad jedziemy i tak dalej...
Mały cygański chłopak powiedział, patrząc na rowery "fajne biczykleta..." (tak jest, FAJNE zupełnie po polsku)
Ten sam chłopiec bardzo był rozbawiony moim kaskiem, tak ze usmialismy sie razem oboje. Potem machał i machal na pożegnanie:)
Gianni zreszta tez zagadywał troche po polsku, troche po rosyjsku i chyba jeszcze po niemiecku?
Wawóz Bicaz - robił naprawdę wrażenie, mimo ze bardzo turystyczny...Nie umiem tego opisać - zdjęć tez za bardzo tam nie robiłam...jedźcie tam i sami zobaczcie:)
Potem był deszcz, i tajemnicze odgłosy z lasu (niedźwiedzie!) - srednia wzrosla, rzecz jasna;), mimo ze pod gorkę. Jednakze nie były to niedźwiedzie, a bogu ducha winne koniki:)
Przyjechalismy do Gheorgeni, gdzie mielismy nadzieje znaleźć nocleg - ależ dziurawe drogi w tym miasteczku:) Miasto to jest w 90% węgierskie (procent podaję za...za jakims przewodnikiem chyba) - napisy na sklepach - po węgiersku (ledwo się człowiek do tych rumunskich przyzwyczaił, a tu nowe zasadzki;)
Szukalismy i szukaliśmy, ale jakos za drogo bylo, ale nagle miałam olśnienie i podeszłam do jakiegoś sympatycznego pana na ulicy - poprosiłam o pomoc (na dodatek, pan zapytany byl idealnie w moim typie, hehehe)
Umiał po angielsku:) Wsiadł w samochód, pojechalismy za nim, najpierw zaprowadził nas do jednego restauracjo-hotelu (gdzie nie bylo miejsc), wszedł ze mną i tłumaczył, o co chodzi:) Poprosił tez pania recepcjonistkę, by zadzwonila w inne miejsce, potem jeszcze przypomniał sobie o jakims pensjonacie i tam tez z nami pojechał, wszedł i raz jeszcze pomógł wytłumaczyc o co chodzi.(i w tym miejscu, i w poprzednim recepcjonistki mówiły po węgiersku)
Cóż za zyczliwy kraj...jacy serdeczni ludzie...przekonalismy sie o tym nie pierwszy i nie ostatni raz podczas tej wyprawy...
W tym ostatnim pensjonacie, którego byśmy w zyciu sami nie znaleźli (gdzies na obrzeżach miasteczka) zanocowaliśmy.
I musze jeszcze wspomniec o posiłku, na który poszlismy do restauracji, która ani swoim wnetrzem, ani tez polożeniem - ot, na małej uliczce, wcale nie w centrum - nie wróżyła, że jedzenie bedzie jakies wyjątkowe.O rany, jakie cudowne żarcie!
Kotlet po cygańsku - wysmienity!!!
W Gheorgeni był tez sklep rowerowy, w którym kolega kupil sobie nowy bagaznik;) Dokładnie taki sam, jaki miał przedtem:)

jezioro Izvorul Muntelui:


gdzies tam daleko jest miejscowośc Bicaz...a potem Wawóz Bicaz:) widok z zapory:


widok z zapory na jezioro:


mój wierny rumak na zaporze:






przed samym wjazdem w Wawóz Bicaz:



i wreszcie Wąwóz:



przełęcz:

Probota - Tatarusi - Uda -

Wtorek, 3 lipca 2007 · Komentarze(2)
Kategoria wyprawa Rumunia
Probota - Tatarusi - Uda - Forasti - Draguseni - Crisesti - Dumbrava - Targu Neamt - Vanatoru Neamt - Leghin - Stanca - Pataligeni - Pipirg - Hangu



Własciwie jedyny teren podczas całej tej wyprawy - ale jaki....
to miał być taki skrót;)
Skrót skończył się bładzeniem po małych wioskach rumuńskich, gdzie kazdy pytany o drogę bardzo chętnie odpowiadał, duzo gestykulując i mowiąc oczywiscie w języku rodzimym:)
Koniec końców - jakos się udało odnaleźć:)
Mimo wszystko bardzo mi się ten skrot podobał:)

Z Proboty rankiem wyruszylismy skrótem;) do monastyru w Neamt (dokładnie to nie w samym Tyrgu Neamt, tylko troche dalej, ale o tym później).
Skrót okazał się raczej przedłuzający czas wyprawy:) Było sporo pod góre, i to terenowo - droga nie asfaltowa, tylko wysypana kamlotami (co nie ułatwiało za bardzo), przez jakies małe, urokliwe kolorowe wioski - rzecz jasna bylismy tam swego rodzaju zjawiskiem:)
Mi sie podobał bardzo, bo wiele z dotychczas mijanych miejscowości tez miało charakter "na końcu swiata" ale te - chyba jeszcze bardziej. Ludzie znowu pozdrawiali (w ogóle przez cała nasza podróż namachałam sie i nakrzyczałam "dzień dobry" wiecej niż w ostatniej pieciolatce
- ludzie tu nie czekaja aż ich powitasz, nawet stareńkie babinki pierwsze uprzejmie pozdrawiają, nierzadko życząc jeszcze dobrej drogi (drum bun!) Tak więc jesli wybieracie sie do Rumunii, zasadne będzie opanowanie chociaż dzień dobry i do widzenia...no i dziekuję rzecz jasna:)
Ale tak czy inaczej, jakby nie było miło, aczkolwiek ciężko po tych kamlorach z całym tym bagażem sie wspinać - nie da sie ukryć, żeśmy pobładzili. A jak juz w skrótowym opisie wcześniej wspomniałam - mieszkańcy kolejnych wiosek bardzo starali sie pomóc - no ale co z tego....kiedy po rumuńsku:) Gestykulacji było sporo....
La stynga, la dreapta, inainte, inainte;) no i wszechobecne akolo:) (w lewo, w prawo, prosto - a akolo to slowo-wytrych - czyli "tam";)
Tak wiec od wioseczki, do wioseczki, az w końcu trafilismy:)
W wiosce Foraszti kupilismy sobie napoje, a ja również i papierosy (tym razem z przestroga o skutkach palenia w języku ukraińskim). Własciciel był bardzo nami zainteresowany, pytał się skad jedziemy, i dokad, i czy w Polsce gorąco...Spytałby chętnie pewnie o wiele wiecej - ale ta przepasc językowa..:(
Czasem to aż boli, że nie da się pogadać. I można tylko bezradnie rozłożyc ręce...Własciciel sklepiku był naprawdę podeksytowany:) Krecił sie, oglądał rowery...o cos tam jeszcze pytał...
Ale colę miał okropną;) (For you Cola:) To nic...
Soki w Rumunii zazwyczaj sa naprawde bardzo dobre - te takie klarowne - pyszne! Oczywiscie nie wszystkie co do jednego, ale wiele przetestowanych było pycha.
Batoniki - dopalacze tez bardzo smaczne - Rom i Fagarasz (ani spojrzałam przez ten cały czas na jakies tam snikersy czy liony)
Wyjechaliśmy w końcu na asfalt i skierowalismy się w stronę Targu Neamt. Trochę zaczelo sie zbierac na burzę...w ostaniej chwili zanim lunęło, schronilismy sie na zbawczym przystanku...
Jakis człowiek, mijany potem na drodze, powitał nas; Witamy w Neamt!
W Targu Neamt zjedliśmy pod spozywczakiem po kiełbasie i bananie i dalej w drogę...Bo monastyr do którego jechaliśmy, nie jest w samym Targu Neamt, tylko w pewnej specyficznej bardzo wiosce (Manastirea Neamt).
Specyficznej, ponieważ chyba wszyscy mieszkańcy sa zatrudniani przez gospodarstwo klasztorne...
Monastyr jest potężny, w jego murach były kiedyś szkoły, drukarnia...teraz można (i warto!) tu zwiedzac muzeum, gdzie - dla mnie -najciekawsze były stare prasy drukarskie oraz wielkie stare księgi, zarowno rękopisy jaki i druki...oczywiscie sprzety liturgiczne czy zbiór ikon tez sa interesujące, ja sie jednak skupiłam na ilustrowanych ksiegach:)
W gablotach obok ksiąg prezentowane są tez matryce drukarskie, zarówno metalowe, jak i niewiarygodnie precyzyjne drzeworytnicze - można wiec porównywać odbitkę z matrycą (dla mnie to jest zawsze fascynujące, bo kiedyś tam, dawno temu, byłam w pracowni graficznej przez kilka lat) I tu naprawde pożałowałam ,ze nie moge zrobić zdjęcia...
Nareszcie uslyszalam też (na zewnątrz) jak gra biło - ta deszczułka na zdjęciu ponizej, z drewnianym młotkiem. Nie wiem, czy "biło" to polski odpowiednik nazwy tego instrumentu, rumunska nazwa to toaca. Prosty instrument, a gra pieknie. jak dla mnie, to był prawdziwy koncert:) To było wręcz transowe, az rozdziawiłam gębę;) Byc może mnich, który na tym grał, taki zdolny był?;) Nie widziałam, jak gra, ponieważ odgłos szedł z wieży...
W tym monastyrze byli sami zakonnicy. Turystow znowu niewiele:)
Cerkiew monastyru, to cerkiew Wniebowstapienia Panskiego - jest wielka i wspaniała, z zewnatrz nie malowana, a pieknie zdobiona kolorową ceramiką. Na zewnatrz monastyru znajduje sie jeszcze ksiegarnia, mieszczaca się w budynku dawnego baptysterium.
Po zwiedzaniu - dalej w drogę, trasa po której jechało sporo ciężarówek - wiele krzyzy przydroznych upamiętniajacych miejsce wypadków (jak i u nas...)
Najpierw pod góre, potem w dół, mijając różne miejscowości...Zapamietałam jedna z nich - prawdopodobnie była to Pataligeni - która cala była jedna wielka drewniana koronką - wszystkie bramy, płoty, okiennice, odrzwia - zdobione snycerką (prześliczne:)
Niestety, nie zatrzymalismy sie tam...dopiero potem, przed sklepem jakies dwie miejscowosci pozniej (a nie było juz tam tak koronkowo). Tam zainteresował się nami jakis sympatyczny, dosc zawiany niemłody juz tubylec, i zaczał długi monolog...po rumuńsku rzecz jasna:)
Ale zrozumielismy tyle, że opowiadał o jakims strasznym wypadku drogowym, i miało to chyba na celu ostrzezenie nas, bo na końcu powiedział, bysmy jechali ostrożnie...Zapraszał nas tez do domu na nocleg - powoli sie miało ku wieczorowi - ale sie wykręcilismy, w końcu więc poszedł...Było to jednak bardzo zyczliwe...mimo ze był zalkoholizowany:)
Później mielismy do pokonania jeszcze przełęcz, zapomniałam jak wysoko i nazwy, zjazd w dół do takiego sporego skrzyżowania - i zonk;) Gdzies tu mielismy nadzieje znaleźc noleg, jednak nici z tego, bo zaturystycznione i zajete wszystkie dwa pensjonaty;)
Co było robić - pojechalismy do następnej miejscowości, w której moglibysmy cos znalezc - była oddalona o jakies 20 km. Zaczeło sie robic juz ciemno, wiec się pooswietlaliśmy - a droga znowu zaczeła być widokowa, widac było piekne długie jezioro - przez jakis czas, bo potem juz było za ciemno;)
Dotarlismy do miejscowosci Hangu i tam znaleźlismy nocleg, w ostatniej chwili zdązylismy zrobić zakupy w miejscowym alimentari, no i spotkalismy rodaków-Polaków:) Spali w tym samym budynku, wiec wypilismy sobie jeszcze w barze na dole piwo, i pogadalismy. Oni podróżowali samochodem.
Po piwie, objadłam sie kanapkami jak dzika świnia i spać.

skrót - po wyjeździe na jakaś przestrzeń:)


wieża i brama prowadzaca na dziedziniec monastyru, zdjecie robione z dziedzińca, z wewnatrz -to tu na górze chyba grał zakonnik


piękna i potężna cerkiew Wniebowstapienia


tu - cerkiew Św. Jerzego (prawdopodobnie, bo pewna na 100% to nie jestem) należąca do klasztoru, wbudowana w mur wokół dziedzińca - tu akurat modlił sie zakonnik, wiec tylko zajrzałam i uciekłam;)


biło, czyli toaca -instrument wzywajacy na nabożeństwo


duchowni

Gura Humoruli - Suceava

Poniedziałek, 2 lipca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria wyprawa Rumunia
Gura Humoruli - Suceava - Bosanci - Udesti - Chillsani - Liteni - Dolhasca - Probota

mój najpaskudniejszy kondycyjnie dzień - mdłości okrutne na rozprażonym od upału asfalcie, na dodatek przydymiło mnie solidnie spalinami - fuuuuj!
Na szczęście po posiłku i odpoczynku w Suceavie mi przeszło, to chyba był jakis wstęp do udaru słonecznego czy coś...
Czułam sie naprawdę paskudnie, jechać nie mogłam, jakieś fiksacje z żołądkiem - koszmar, odpocząć w cieniu się nie dało bo jak okiem siegnąć ani pół krzaczka
Dopiero pod monastyrem w Suczawie mogłam troszkę w cieniu odpocząć...
W tej własnie świątyni spoczywaja relikwie św. Jana z Suczawy - wokół relikwiarza mały tłumek i czuwa pop
Poza miastem - jakos mniej ludzi na ławeczkach przed domami, zniknęły tez gdzies pięknie rzeźbione bramy.
W drodze do Proboty mijalismy wioskę, gdzie nie dość , że pod górke okropnie, to jeszcze mnóstwo wozow z końmi, które trzeba wymijać:)- od jakiegos czasu konie maja czerwone pomponiki (w Maramuresz nie miały) Cyganów mnóstwo...
Cerkiew św. Mikołaja w Probocie robi wrażenie - jest otoczony solidnymi murami; ten monastyr ma bardzo obronny charakter. Inne tez miały, ale tu mury sa potężniejsze niż w dotychczas widzianych... Cisza i spokój (ale był już wieczór), żadnych turystów, tylko czarno ubrane mniszki. Malunki z zewnetrznych ścian są wyblakłe, prawie zupełnie zanikły...Taki jasny tez jest piękny...Wewnętrzne malowidła podobno są wspaniałe - ja nie weszłam do środka, bo cos mi odbiło...i jakos tak z zewnątrz wolałam pooglądać...
Na dziedzińcu - oczywiście krzaki róż; za murami - sad, oraz budynek z pokojami, gdzie można przenocować. Tak tez zrobiliśmy - po rozmowie z jakoby anglojezyczną mniszką;) jednakże mniszka ta zaczęła tłumaczyc mi cos po rumuńsku...;)
Na klasztorna kolację była: mamałyga nie okraszana serem ani śmietaną, za to można ją było pomieszać z twarogiem; kielbaski, do picia mleko i woda.
W łazience - woda zimna, luster brak;) - nie żeby to mi jakoś przeszkadzalo, tylko odnotowuję...
W końcu to teren klasztoru,a nie miejsce na jakies tam zbytki...

na ulicy w Suczawie:

monastyr w Suczawie (a wlaściwie tylko jego wieża):

urzekło mnie to pyzate słoneczko po lewej stronie krzyża i księżyc po prawej:)

napotkane kózki:

monastyr w Probocie:

Ciocanesti - Mestecanis - Iacobeni

Niedziela, 1 lipca 2007 · Komentarze(4)
Kategoria wyprawa Rumunia
Ciocanesti - Mestecanis - Iacobeni - Pojorata - Paltinu - Vatra Moldovitei - Moldovita - Frumosu - Frasin - Voronet - Gura Humoruli

Trzy piękne malowane monastyry i dwa meczące podjazdy...jeden zjazd po solidnie rozpirzonej serpentynowej drodze, drugi regularną serpentynką:)

Rankiem pięknie wygladała wioska, gdzie żesmy spali. Zreszta wieczorem poprzedniego dnia tez ładnie wyglądała;)
Wyjechalismy, i w Iacobeni mieliśmy wjechać na głowna drogę, ale na szczęście nie okazała sie ona jakąś zaspalinowaną i zatłoczona przez samochody trasą.
Podjazd był dośc długi, i w upale, ale widok był piekny. Zjazd był po rozpirzonej, remontowanej drodze, a potem znowu wjazd znowu, znowu widokowy, i znowu zjazd...można sie zaczac powoli przyzwyczajać:)
Aż w końcu zaczeły się główne atrakcje tego dnia, czyli malowane monastyry.
Pierwszy był w Moldowicy - cerkiew Zwiastowania Marii Panny- cichy i spokojny, akurat nie było tłumu turystów, a zreszta to nie jest ten z najbardziej oblężonych...Mial więc także dużo atmosfery świątyni, a nie tylko zatłoczonego zabytku. Na dziedzińcu kwitły róże.
Freski na zewnątrz są bardzo dobrze zachowane...podobno najlepiej ze wszystkich malowanych monastyrów.
Nie wiem za bardzo co o tych monastyrach napisać - przepisywać mi sie nie chce faktów i dat skądś, jakies tam wiadomości konkretne historyczne w głowie na ich temat teraz już mam, a musze sie przyznać, że w ogóle, wcale nie wiedziałam, że cos takiego ładnego, niesamowitego istnieje:)
Przed wyprawą troche na ich temat poczytałam i pooglądałam je w sieci, jak usłyszalam że cos takiego bedziemy oglądać - ale przedtem nie miałam pojecia:) No i może dobrze, że zawsze cos potrafi zaskoczyć, a ile jeszcze niespodzianek czeka?
Zrobily na mnie duże wrażenie, wszystkim wlasciwie - i samą bryłą budynku, no i tym co w nich najbardziej osobliwego, czyli tą "ksiegą otwartą na wszystkich stronach" (to cytat, ale nie pamietam skąd) - czyli malunkami na ścianach zewnątrz, ze scenami z biblii, Drzewem Jessego, hierarchia niebieską, Sądem Ostatecznym,
czegoż tam zreszta nie było, mozna by było stać i sie gapić i gapić...Całe ściany wymalowane w uporządkowany i przemyślany sposób, chociaż zdarzały sie w ogladanych pozniej małe odstepstwa, ale raczej nie w ogólnym schemacie rozmieszczenia scen (w tych widzianych przeze mnie przynajmniej;) był jeden - odpowiednie tematy na odpowiednich ścianach. Miały swoje stałe miejsce i Archanioły, i modlący sie święci, a nawet wielka nierządnica babilońska;) o ile to była ona, no ale - siedziała w koncu na bestii, było nie było. Gdzies tam zidentyfikowałam Ezawa (poznałam po owłosieniu;)
W srodku - również oczywiscie ani troszeczke wolnego miejsca na ścianach, wszystko w kolorach i złocie.
No i rzecz jasna właczyła mi sie moja paranoja (nie pstrykaj fotek, bo to za ładne i zapamietasz to co na twoim kiepskim zdjęciu), skutkiem czego mam bardzo niewiele zdjeć tego, o czym piszę. Ale nic straconego, inni mają;) a w środku tak czy owak zdjec nie wolno robić, a ja pod tym wzgledem raczej jestem grzeczna:)
Kolejnym monastyrem tego dnia był Voronet, cerkiew św Jerzego (Voronec sie czyta, bo "t" ma ogonek; mniejsza z tym.) Tu juz było turystycznie, bo to jeden z tych najsłynniejszych. W koncu moj ulubiony święty jest patronem;)
Aha, jeszcze tak dla wyjaśnienia - nie jestem religijna ani trochę, nie wiem, czy na szczęście czy też na nieszczęście. To nie przeszkadza miec swoje ulubione biblijne postaci i ulubionych świętych...
Turystów, jak napisałam, bylo sporo. Ale był też wymalowany na ścianie żywot o św. Jana Nowego Suczawskiego, patrona Mołdawii i Bukowiny, w 12 chyba odslonach. A to juz było bardzo ciekawe:)
Św. Jan Nowy wedle legendy był greckim kupcem, przynajmniej wedle najstarszego przekazu. Istnieją też o nim opowieści późniejsze,takie bardziej ludowe przekazy; jedna z nich wspomina, że juz jako małe dziecko św. Jan widział niebiosa otwarte i Boga z aniołami (nawet podczas tak prozaicznych zajęć, jak wypas bydła na pastwisku)
Ale wracając: Jan dużo podróżował z racji swego kupieckiego zajecia, podczas jednej z takich podróży napotkał kupca innego wyznania, katolickiego - i rzecz jasna wiódł z nim religijne dysputy, a zapewne wygrywał w tychże dysputach, bo jego rozmówca znienawidził go i stał się powodem jego zguby. Po przybyciu do Białogrodu poszedł do zarządcy miasta,
i opowiedział o Janie, jakoby ten chciał się wyrzec swojej wiary i przyjąć nowe wyznanie. Jan, zawezwany do zarządcy, oczywiście zaprzeczył, i odmówił oddawania czci innemu bogu, czym panującego rozjuszył i przesądzil o swoim losie. Został wydany na tortury, na których rzecz jasna wiary sie nie wyparł.
Na koniec przywiązano do ogona konia, który wlókł gdzieś nieszczęsnego Jana, az w końcu ktoś ściął mu głowę.
Po śmierci Jana jego cialo zajaśnialo blaskiem i ukazał się chór aniołów (wedle innych wersji anioly tańczyły, paliły kadzidła i odprawiały modly) - wówczas jeden z obserwujących te cuda oprawców skierował w ich kierunku łuk - ale wystrzelić nie zdążył, bo rece mu do tegoż łuku i strzal przyrosły. Pewnie z obawy przed kolejnymi takimi wypadkami (to juz oczywiscie moja interpretacja;) ciało meczennika pochowano na cmentarzu.
Podoba mi sie jeszcze taka wersja, że koń cudownie przeniósł ciało św. Jana do Mołdawii.
Jak napisalam, wersji jest wiele, zmieniaja sie w nich rzecz jasna narodowości paskudnych zabójców Jana w zalezności zapewne od aktualnej sytuacji politycznej:)
W każdym razie, relikwie św. Jana spoczęły koniec końców w Suczawie, i były powodem wielu cudów i łask, staly sie też więc obiektem pożądanym ( a kto by nie chciał w swoim kościele cudownych relikwii) Zawędrowaly nawet do Polski za sprawa Jana III Sobieskiego, ktory je przywiózł jako trofeum wojenne. Jednakże w końcu po wielu perypetiach wróciły w końcu do Suczawy i w tamtejszej cerkwii pozostaja po dziś dzień.
Jest jeszcze jeden dość niechlubny polski akcent, ale niekoniecznie prawdziwy;): otóż pewien polski szlachcic, bedąc w Suczawie, wyśmiewał kult relikwii Jana. I srogo sie to na nim zemściło, bo wstapil w niego duch nieczysty, rycząc, powalił go na ziemię i zadawał mu rozmaite męki, póki go od nich nie uwolnił metropolita suczawski modlitwą do św. Jana.
Tyle o patronie Bukowiny.
Trzecim monastyrem zwiedzanym przez nas tego dnia była malowana światynia w Humorze - także słynna, ale było dość spokojnie. Czekajac pod bramą, gapiłam sie na panią z malusieńkim pieskiem, takim do podusi;) Pieseczek nosil egzotyczne imie Lady:D i był obiektem żywego zainteresowania mniszki (z całego jej monologu na temat pieska rozumiałam tylko "Leeeeeejjjjdiiii" powtórzone chyba z 20 razy:)
Niedaleko monastyru znaleźliśmy nocleg u miłej staruszki, a potem jeszcze jakies jedzenie, piwo i spać.
poranek w uroczej ciocanesti:

siano i domy tamże:

i jeszcze raz domki:

geometrycznie(to nie jedna z tych malowanych - to taka drewniana;)

brama, mniszka:

herb moldawii, widniejący na wszystkich chyba bramach prowadzących na dziedziniec odwiedzanych monastyrów - w różnych formach (wtedy nie wiedzialam że to herb moldawii i zastanawiałam się, co to za księżycowe krowy)

dla porównania inny, wraz z tablicą erekcyjną:

monastyr w moldowicy:

archanioły. niestety wisiał tu jakis kabel chyba czy coś...

historia Jana z Suczawy na monastyrze w Voronet:

przed monastyrem Humor stała taka oto posta romana:) stąd przepędziła mnie mniszka (bo paliłam papierosa) - ale tabliczka była tak schowana, że jej nie zauważyłam (myslalam że jak za brama to juz wolno...;)nałóg, ehhh


Petrova - Leordina - Viseu

Sobota, 30 czerwca 2007 · Komentarze(2)
Kategoria wyprawa Rumunia
Petrova - Leordina - Viseu de Jos - Viseu de Sus - Moisei - Borsa - Pasul Prislop (przełęcz Prislop - 1416) - Carlibaba - Botos - Ciocanesti

No i jesli wczoraj cos mi dało w kosc, to tego dnia o tym zupełnie zapomniałam wjezdzajac na tą przełęcz (to dopiero mi dało do wiwatu)
A jesli wczoraj wydawalo mi się, że juz wiem co to znaczy zjezdżać po serpentynach, to tez dziś to zostało powaznie zweryfikowane:)

A teraz szczegołowiej:
W Petrovej podjechalismy na sniadanie przed sklep - tu była dopiero miejscówka do obserwacji przeciętnego poranka w małej miejscowości:)
Rozsiedlismy sie pod czyms w rodzaju baru, po drugiej stronie był tak zwany alimentari czyli spożywczak (no i znowu kawa do sniadania - luksusy)
i można było sie pogapić:
a to na popa w czerni któremu matka z wózkiem prezentowała swoja pocieche (pociecha sie poryczała, mimo ze pop był bardzo sympatyczny)
na pana z kosą, który przemaszerowal obok nas ze 3 razy, a jeszcze po drodze spotkał znajomego i razem chyba sprawdzali jakość tejże kosy
na babiny w chustkach
na fajne dziewczyny i na fajnych chłopaków
na Cyganki w kolorowych kieckach i Cyganów w kapeluszach
na konie i wozy
z pania z baru mozna było porozmawiać (ograniczony do paru wyrazów rumuński starczył zeby sie dowiedziec, ze pani była w Polsce kiedyś;)

Co pamietam jeszcze...w Moisei gdzie zjedlismy lody, wisiała czarna flaga na sklepiku
W Viseu de Sus wjechaliśmy prosciutko w festyn - mnóstwo ludzi, balonów, dzieciaków, straganów
W Borszy ominęło nas oglądanie zabytkowej drewnianej cerkwi, bo żesmy na nia po prostu nie trafili, za to przejazd przez Borszę był dłuuuuugi, po chropowatych płytach, i jakby cały czas lekko pod górkę.
Potem zaczeliśmy wjeżdżac na przełecz Prislop (1416) serpentyną
Ja się wlokłam na koncu z szybkoscia mniej wiecej 9 km/h, w porywach do 12 (ale rzadkie to były porywy), dzieki temu zobaczyłam lisa;)
Widoki były coraz to ładniejsze i coraz to rozleglejsze, a na samej przełeczy budowano cerkiew.
Zjazd był rzecz jasna bardziej zapierajacy dech niz poprzednie - dziwnie było patrzec sie na drzewa, pedałowac wcale nie trzeba było żeby osiagac niezłe predkosci, ale trzeba było za to uwazac na samochody i dziury w asfalcie.
Przez ładną wioskę o nazwie Carlibaba (ciurlibaba;) ino zesmy smignęli, ale zdażyła mi sie spodobac cerkiew wymalowana w jakies diabły;) pewnie to był Sąd Ostateczny;)
W Ciocianesti (ciocia-nie-śpi) znaleźlismy nocleg, z smaczną i bardzo obfitą międzynarodowa kolacją (oprócz nas był tam Niemiec podróżujący na motorze - faaaaajny był, sympatyczna rodzina - ona - Francuzka, kolekcjonująca Art Deco, on - Anglik jajcarz kolekcjonujacy broń, i cicha córeczka - grzeczny podlotek)
Własciciel nieźle sobie radził z angielskim, a jeszcze lepiej z francuskim, i starał sie bardzo o przyjacielska atmosferę podczas kolacji
Miło bedę tę kolacje wspominać:)

przed wjazdem na Prislop:

rower dawał radę przez cała wyprawę, praktycznie bezawaryjnie poszlo...:

po drodze napotkałam sympatycznego źrebaczka:

coraz wyżej i wyżej:

a to chyba jedyna fotka, jaką mam z samej przełęczy:

a ta kolorowa dziwna budka to przystanek:

kilkanaście kroków od miejsca gdzie spaliśmy, był taki nowy monastyrek, nieduży
to nie jest moje zdjęcie, tylko Jarka, ale zrobił moim aparatem, to sobie pozwolilam zamieścić:

podobno w środku nie jest jeszcze wymalowany, a to z powodu, że malarze świetych sa bardzo drodzy....i miejscowości jeszcze na to nie stać.

Calinesti - Bixad - Negresti

Piątek, 29 czerwca 2007 · Komentarze(5)
Kategoria wyprawa Rumunia
Calinesti - Bixad - Negresti - Moiseni - Certeze - Huta Certeze - Piatra - Tieceu Mic - Remeti - Sapanta - Campalung la Tisa - Sighetu Marmatei - Bocicoiu Mare - Rona de Jos - Rona de Sus - Petrova

Pierwsze dajace w kosc podjazdy i szybkie długachne zjazdy...nic to w porownaniu z tym co miało nastapic poźniej, ale o tym jeszcze wtedy nie wiedziałam:)

A teraz bardziej szczegółowo:
Śniadanie zjedlismy pod sklepem, bo okazało się, że na wioskach przed sklepami sa ławki i stoliki, i jeszcze można kawę kupić (cudownie!)
No i rzecz jasna pogapić sie na tubylców, ktorzy przy okazji robienia swoich porannych zakupów tez sobie przysiadywali, gadali i pili kawę.
Starsze kobiety - w ciemnych albo czarnych chustkach na glowach, młodsze w kolorowych.
Domy w barwach fikuśnych - ciemno różowe, żółte, albo też cos co mozna by nazwać ciemnym lososiem (bo jesli nie pomaranczem ani jasna czerwienią?;))
A potem podjazd który jeszcze wtedy wydawal mi się długi i męczący, i zjazd który wydawał mi się na łeb na szyję;)
Potem przejechalismy przez kilka ukraińskich wiosek. Ludzie bardzo zyczliwie reagowali, wołali dzień dobry, dzieciaki machały jak zwariowane.
Dla mnie atrakcją główną tego dnia była Sapanta i jej Wesoły Cmentarz. Troche trudno bedzie mi to opisać, bo jakos nie bardzo mi sie chce przepisywać cokolwiek z mądrej książki tudzież mądrej strony, dość wiec moze powiedzieć,
ze cmentarz byl naprawde bardzo wesoły i nie zawiodl mnie ani trochę. Jest bardzo kolorowy i niepodobny do żadnego cmentarza który widzialam wcześniej. Krzyże sa drewniane, rzeźbione i malowane na żywe kolory z przewagą niebieskiego,
w ludowe wzorki i kwiatki, a centralna częśc takiego krzyża zajmuje scenka z życia zmarłego (zazwyczaj jego zawód, czy tez cos, co stanowiło treśc życia - byc może).
Ze starszych krzyży zlazi płatami farba, a drewno jest popękane, co też nadaje im charakteru i sznytu;)
Atmosfera na tym cmentarzu byla dosc "turystyczna", zwiedzajacych było sporo, ale i tak bardzo mi sie podobało i uroku nie odbierało...przynajmniej wg mnie
Z wielkim żalem opuszczałam Wesoly Cmentarz, bo mogłabym chyba siedziec tam calutki dzień:)
Potem była Rona de Jos i Rona de Sus - gdzieniegdzie pojawiały sie pieknie rzeźbione, duze drewniane bramy (niestety nie mam chyba ani jednej fotki z taka bramą)
A później Sygiet - gdzie chwile odpoczywaliśmy w parczku z czerwonymi ławkami. W spozywczym pani uczyła mnie wymawiać "jabłko" po rumuńsku (niezbędne do zycia jak papierosy...)
Podczas wyjazdu z miasta kolega miał kraksę, ale jakos przeżył.
A potem zaczał się podjazd, a ja jakos opadłam z sił, wiec wolno mi to szło (ale nie na tyle katastrofalnie, żeby w ogóle przestac pedalować) Poza tym był to podjazd w naprawdę pieknym lesie (zaczał sie tu rezerwat), no i słońce juz tak nie dawało...I w koncu zjazd po serpentynie, która oczywiscie wydawała mi sie wtedy długa i w ogóle jakas taka stroma i niebezpieczna.
Zjechaliśmy do miejscowosci Petrova, która z poczatku wyglądała na ubogą wioskę, ale potem nagle ni z tego ni z owego pojawił sie restauracjo-bar o zachęcającej nazwie Gogo, i mozna tam tez było przenocować, co też uczyniliśmy.
Zjedlismy jeszcze przedtem mamałygę, na która czekaliśmy niebotycznie długo, ale potem się juz do tego przyzwyczailiśmy (to znaczy ja nie bardzo, ale za kazdym następnym razem byłam świadoma ze trzeba będzie dłuuuuuugo czekać)
Była to regionalna potrawa - kasza kukurydziana - warstwa kaszki - warstwa sera, taki przekładaniec, wszystko zapieczone w miseczce. Bardzo dobre do połowy;) potem juz mi sie znudził smak i tylko dziabałam łyzeczką, no ale co by nie powiedzieć, sycące i wielce tłuste to na pewno było!
dodam fotki jak sie tego naucze bo na razie chyba jeszcze nie umiem:P

zatem spróbujmy:
gdzies tam na pierwszym podjezdzie:

Wesoły Cmentarz:

widok ogólny:


i troche różnych, które z jakis powodów mi wpadly w oko:


jest i strażak...

i takie jakies...dwuznaczne...:

jeszcze jeden aniołek:

a tu kto leży: pani zamiłowana wędrowniczka, a moze poszla kiedys i nie wróciła?

Satu Mare - Livada - Calinesti

Kategoria wyprawa Rumunia
Satu Mare - Livada - Calinesti

Pierwszy dzień w Rumunii. Miejscowości wpisywać bedę nie fonetycznie, bo i tak nie zawsze jestem tego na 100% pewna, tylko tak jak sie pisze -ale bez tych wszystkich ogonków, daszków, i wichajsterków...
mam nadzieję, ze nie zabraknie mi czasu i ochoty uzupełnić calej tej wyprawy o bardziej rzetelny opis, a może i o troche zdjęć:) na razie wpisze sobie glównie trasy...

No dobrze, to może teraz trochę szczegołowiej.
Jak wysiedliśmy w Satu Mare, to koń się pasł na trawniku (jak dla mnie-to rokowalo dobrze;)
Spakowaliśmy rowery i ruszylismy w poszukiwaniu jakiejś restauracji, baru, czy czegos takiego (kawy!!!!!)....Okrążeń trochę było, bo wiadomo, że zawsze dalej może byc coś lepszego;) A upał byl calkiem niezły...tego dnia w nosie mialam trochę atrakcje Satu Mare, marzylam tylko o kawie i o jedzeniu...Koniec konców, wylądowaliśmy w pizzerii, potem próbowaliśmy się jakoś wydostać z miasta, co nie bylo wcale łatwe..Drogę wskazal chłopak na czerwonym rowerze;)
Samochody owszem, trąbiły, ale to było raczej przyjazne trąbienie, takie powitalne:) Z niektorych aut - muzyka na ful - jakaś straszliwa odmiana krajowego folko disko czy cos w ten deseń. Oczywiście bardzo mi sie to podobało:D
Potem było trochę komplikacji z szukaniem noclegu, ale udało się! Pamietam, ze podjechalismy jakos mocno pod górę, żeby o ten nocleg popytać, probowały nam pomóc trzy czy cztery babiny w chustkach - w końcu zawrociliśmy do czegos w rodzaju zajazdu. Tam jeszcze chwila stresu przy negocjacjach cenowych - okazało się, że zrozumieliśmy opacznie ceny podawane przez włascicielkę (o wiele za wysokie), na szczęście jej córka (chyba) pokazała nam ile to ma być jak mogła najprościej, przyniosła banknot...Wtedy okazało się, że cena była duzo niższa, niz żeśmy mysleli:)
Ponieważ tam byla tez knajpa, mozna się bylo i napić, i zjeść, więc poszly i kielbasy i piwo, zjechaly się też samochody miejscowych fajnych chłopaków (z muzyką oczywiście)
Jednak znalazłam zapalniczkę kupioną tam - a myslałam, że bezpowrotnie ją straciłam. Zapewne ja zgubię lada dzień;)
Bowiem niestety nie dość, że jestem palaczem, to jeszcze gubię zapalniczki nałogowo...
Niech ktos mi wytlumaczy, jak u diabła dodaje się te fotki;)

Więcej prowadzenia niz jechania,

Środa, 27 czerwca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria wyprawa Rumunia
Więcej prowadzenia niz jechania, a jesli juz jechanie, to bardzo powolne - za to w dwóch miastach - w Poznaniu i w Krakowie - zaczyna sie przygoda:) i to nie byle jaka:)