Mieliśmy jechać do Bytyńskich Brzęków, ale pod w sklepem w Kiekrzu doznałam oświecenia i zadzwoniłam do koleżanki z pytaniem, czy moglabym na kawę wpaść. Jak się u niej rozsiedliśmy, to wyszliśmy wieczorem.
Z Poznania przez Luboń, Wiry, Komorniki do Szreniawy, tam zwiedzanie Muzeum Rolnictwa i z powrotem grajzerówką i przez Puszczykówko, Luboń. Wszystko to Waggiem, który ma za luźny łańcuch i dość mocno rozcentrowane tylne koło, ale za to bezstresowo można go zostawić przed muzeum. Towarzysz Jacu jechał na szczycie mody tego sezonu, czyli na ostrym kole. Ilość kilometrów wpisana na oko, Waggie licznika nie posiada. Jednak na 100% nie zawyżona, najwyżej mogłam zaniżyć....
z Poznania pociągiem do Wronek - Wronki - przeprawa przez remont ulicy - Pierwoszewo - Wartosław - Lubowo - Karolewo - Izdebno - Kaczlin - Sieraków - Jaroszewo - Góra - error nawigacyjny skutkiem którego jakims cudem znalezliśmy sie znowu w Sierakowie, ale właściwie, to co - zawrotka do Góry - Chalin - Prusim - Kamionna (Wawrzyniec którego już mamy w komplecie, w tym roku ma czerwony bukiet:D) - Gralewo -szlakiem którego nie było do Lewic, właściwie nie tym szlakiem, ale nie ma różnicy bo i tak go tam nie było -Lewice (w tym roku nie było jeszcze przed sklepem parasolki i stolika) - Lewiczynek - Zachodzko -na Jabłonkę Starą - Trzciel - Przychodzko -Strzyżewo (w Strzyżewie akurat odbywał się festyn, tańczyły dziewuszki przebrane jakby za hinduski oraz chłopcy przebrani za piratów, bardzo mi się podobało - poza tym Strzyżewo przypominalo klimatem miasteczko z westernu na parę chwil przed przybyciem bandytów - wymiecione z ludzi, żywej duszy nie uświadczysz i nawet psa z kulawą nogą (no bo wszyscy byli na festynie) -Zbąszyń. W Zbąszyniu na dworcu poczekalnia jak i kasa biletowa w soboty czynna jest do 19, tak że deszcz przeczekaliśmy w przejsciu podziemnym, miało to swoje dobre strony, ponieważ obserwowalismy pająka ,który właśnie zaczynał robić pajęczynę. Własciwie nigdy się tak dokładnie nie przyglądałam, jak one to po kolei robią. Dworzec niezły - naprawdę duży, a takie pustki. Tak czy inaczej, wycieczka była dziś bardzo terenowo-krajobrazowa, na dodatek dopiero pod koniec padał jakiś tam deszcz, więc udana bardzo.
mieliśmy jechac do Skoków, ale zbliżające się grzmoty oraz przyblizone obliczenia czasowe wykazały, że rozsądniej będzie zawrócić. Po drodze zmoczyło nas jakies 3 razy, za trzecim razem najradykalniej bo niemal do gaciów. Jednakowoż nie ma co narzekać, bo póki deszcz nie spadł nam na plery, to było bardzo ładnie. Poza tym ulewy z ostanich dni zamieniły piaski paszczy zielonki w bardziej przyjazną nawierzchnię (no, powiedzmy tam, gdzie nie zamieniły tejże nawierzchni w jak okiem sięgnąć błocko) po powrocie zdałam sobie sprawę, że wyczytałam juz wszystkie 4 książki z biblioteki, i na dzisiejszy wieczór nic nie zostało. Poza tym miauczy cholerny kot sąsiadów, już czwarty dzień. Nie wyglądają na sadystów...
do Dolska przez Śrem i np również Radzewo gdzie był Świety Wawrzyniec, pola lasy i atrakcje terenowe; a powrót, stymulowany tym że do domu daleko i zbierał się deszcz - typowo "na asfalt i do chaty". Deszcz i tak nas złapał i to 2 razy, ale tak to była piekna pogoda.
Były różne opcje powrotu, w końcu wygrała opcja przejazdu przez Świdnicę. Dzisiaj full-asfaltowo, ale sfalowanie terenu ubarwiało wycieczkę. U nas to tak nie ma.
Po drodze: widać, że można czasem stracić głowę:
W Świdnicy przed kościołem. Małoletnia opozycjonistka:
Do Wrocławia pociągiem. Potem, dzieki radom Młynarza - wydostaliśmy sie z Wrocławia dość sprawnie (wielkie dzięki!:). Potem jechaliśmy sobie w deszczu do Sobótki, po drodze naszła nas ochota jechać polem, ale niestety droga po jakimś czasie znikła, a my zostaliśmy w kwiatach po pachi. Ubłociliśmy siebie i sprzęt okrutnie. W Rogowie zaliczyłam niegroźną glebę, chyba jednak znów polubie rękawiczki, bo przez parę kilometrów okropnie mnie zbite dłonie bolały - jednak przeszło bez śladu. W Sobótce na kwaterze zrzuciliśmy bambetle i hajda na Ślężę. Pojeździliśmy tam sobie trochę, na Ślężę wjechać jeszcze się udało, ale jak doszło do zjazdu, to było raczej prowadzenie rowerów. Potem powrót na kwaterę, gdzie wypiliśmy słynne wrocławskie piwo.
zanim jednak to piwo, to po drodze kultowy napój z dzieciństwa, wisniówka - fullandryna
ta buda może i nie ma ścian, za to ma na wyposażeniu telewizor:
najpierw nadwarciańskim do Puszczykowa, potem do Mosiny ale nie asfaltem tylko laskiem, z Mosiny wjechaliśmy gdzieś żeby poszukać szlaku pieszego i go rzeczywiście znaleźliśmy, jechaliśmy jechaliśmy aż znaleźliśmy się w Iłówcu, gdzie miał być dziwny święty Wawrzyniec. No i był.
Przy okazji pogadaliśmy z bardzo sympatycznym Szwedem Christianem, który właśnie jechał sobie na rowerze do Tajlandii i był obładowany jak jasna cholera. Jak usłyszeliśmy że Tajladia, długo żeśmy się wspólnie śmiali (no ale oczywiście uwierzyliśmy). To dopiero był poczatek wyprawy, wszystko było takie nowiutkie i czyste (łacznie z naszym nowym znajomym:) Jeśli spotkacie na maxa obładowanego Szweda na niebieskiej Konie, to będzie właśnie Christian:D
potem pojechaliśmy do Brodnicy, a potem już wracaliśmy borem lasem, a od Mosiny już asfaltem.